Recenzja filmu

Maksymiuk. Koncert na dwoje (2018)
Tomasz Drozdowicz
Jerzy Maksymiuk

Mad Maks

Maestro, przez Brytyjczyków nazywany podobno "Mad Maksem", jest oczywiście na tyle charyzmatyczną postacią, że samo patrzenie na niego daje zwykłą frajdę. "Maksymiuk…" za bardzo przypomina jednak
"Ja się nie nadaję do dyrygowania", mówi w którymś momencie tytułowy bohater filmu "Maksymiuk. Koncert na dwoje". Niezła zagwozdka: w końcu nazwisko "Maksymiuk" funkcjonuje u nas niczym synonim słowa "dyrygent". Myślisz "dyrygent", mówisz "Maksymiuk". Mówisz "dyrygent", widzisz Maksymiuka: z gustownym kołnierzem, z rozwianym włosem, z zamaszystym gestem. O co więc chodzi? Czy to reżyser Tomasz Drozdowicz chwyta mistrza w unikalnym momencie szczerości, słabości, zwątpienia? A może to Maksymiuk, zwierzę sceniczne, kokietuje po prostu kamerę? Czy ów tytułowy "koncert na dwoje" oznacza koncert na dwóch Maksymiuków?



Faktycznie, Drozdowicz spienięża w swoim filmie napięcie między prawdą na pokaz a prawdą zza kulis, między publicznym a prywatnym, między salą koncertową a domem. Paradoksalnie nie ma tu jednak tego, z czym Maksymiuka kojarzymy najlepiej: czyli żywiołu koncertowego spełnienia. Drozdowicz, podobnie jak Marta Prus w niedawnym, rewelacyjnym "Over the Limit", stosuje elipsę: pokazuje sam proces - bez rezultatów, same kulisy. Muzyka jest tu obecna nieustannie, ale to wciąż muzyka "w rosole", rusztowanie dla kolejnego symfonicznego pomnika. Tu Maksymiuk skrobiący notatki na partyturze, tam Maksymiuk nucący pod nosem jakiś pasaż, gdzieś jeszcze Maksymiuk strofujący muzyków na próbie. Wciąż jednak: mistrz przy pracy.

Na tym jednak nie koniec "Koncertu na dwoje". Tytuł filmu odsłania swoje pełne znaczenie, kiedy przed kamerę wkracza żona maestro, Ewa, jego ekranowa sparing-partnerka. Dopiero wówczas dopełnia się dramaturgiczny koncept: kontrast między Maksymiukiem-dyrygentem a Maksymiukiem-człowiekiem. W filharmonii jest królem – dyryguje, dzieli i rządzi. W domu to nim trzeba dyrygować, bo ma problem z najprostszymi czynnościami. Jest niczym dziecko, które żona musi prowadzić za rękę. Barwna, większa niż życie postać Maksymiuka nagle nabiera kolejnych, nieoczekiwanych kolorów: okazuje się, że nawet mistrz może być zagubiony, nieporadny, ludzki. 


Sednem dokumentu jest właśnie nieoczywista relacja na linii Maksymiuk-Maksymiuk: jest tu rutyna i zmęczenie, irytacja i złość, ale też wzajemna czułość, wsparcie, miłość. Drozdowicz trafnie wyczuwa, że to właśnie między małżonkami generuje się prawdziwa "wartość dokumentalna". Szkoda więc, że niezbyt wdzięcznie przeprowadza ten wątek. Już sam sposób wykorzystania żony w charakterze medium, poprzez które dyrygent komunikuje się z "kamerą", razi sztucznością, konceptem. Partnerka mistrza pozostaje do tego zbyt niedookreśloną postacią, zwłaszcza jak na tytułową "połówkę" portretu: w sumie niewiele się o niej z filmu dowiadujemy. 

Problematyczna jest też kwestia stosunku Maksymiuka do kobiet w ogóle. Wiadomo: szarmanckie całowanie po rączkach skrzypaczek czy protekcjonalne komplementy pod adresem Ewy są reliktem innej obyczajowej epoki – wciąż jednak rażą. Rozumiem, że Drozdowicz chce pokazać swego bohatera w całym jego skomplikowaniu; nie oczekuję też, by komentował jego zachowanie. Mam jednak wrażenie, że prowokowane przez materiał pytania o figurę artysty jako tego, któremu wolno więcej, nie wybrzmiewają tu z pełną mocą. 

Ale to też wypadkowa innej, strukturalnej słabości filmu Drozdowicza. "Koncert na dwoje" opowiadany jest "od momentu do momentu", stanowi wiązankę mikroscenek z życia Maksymiuków. Ta epizodyczność graniczy jednak z chaosem, jest zbyt bezkształtna. Brakuje tu dramaturgii, jakiegoś wyraźniejszego – nomen omen – dyrygowania materiałem. Maestro, przez Brytyjczyków nazywany podobno "Mad Maksem", jest oczywiście na tyle charyzmatyczną postacią, że samo patrzenie na niego daje zwykłą frajdę. "Maksymiuk…" za bardzo przypomina jednak samego Maksymiuka, który, kiedy przychodzi mu zwerbalizować jakąś myśl, plącze się w słowach, mamrocze, gubi wątek, kluczy. Ale do dyrygowania chyba się jednak nadaje. 
1 10
Moja ocena:
5
Rocznik 1985, absolwent filmoznawstwa UAM. Dziennikarz portalu Filmweb. Publikował lub publikuje również m.in. w "Przekroju", "Ekranach" i "Dwutygodniku". Współorganizował trzy edycje Festiwalu... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?